Ułatwienia dostępu

agata szlek-sitkiewicz

AGATA SZLĘK-SITKIEWICZ

To ja - Agata Szlęk-Sitkiewicz- nauczycielka z powołania, wykształcenia i zawodu.  

Urodziłam się kilka dekad temu w Jeleniej Górze i mimo, że tęsknię do wyższych gór to moje miejsce jest tu w Skarżysku. Wpisałam się w krajobraz, zakorzeniłam i wreszcie znalazłam czas na rozwijanie swoich pasji. Maluję, piszę wiersze oraz teksty piosenek, ilustruję książki, a nawet śpiewam.

Do pisania namówiły mnie moje wnuczki. To dla nich napisałam opowiadania o sobie i rodzinnych historiach. Tak powstała książka p.t. „Babciu Agatku”. Przyjęto mnie ku memu zdziwieniu do Klubu Literackiego „Wiklina”. Moje wiersze wyszły z szuflady i zobaczyły światło dzienne w antologiach: „Metafora współczesności” i „Skarżysko-Kamienna - słowem i pędzlem malowane”.

Jestem bardzo zakręcona dlatego trafiłam do zespołu muzycznego „Zdrowo Zakręceni”. Dla duchowej równowagi śpiewam w chórze Sursum Corda.  Najbardziej lubię reżyserować widowiska muzyczne. Udało mi się już kilka: „Powróćmy jak za dawnych lat”, „Lecimy na południe”, „Miszmasz”, „Biesiadne rozmaitości czyli Cyganie i Górale”.

Pasjonuje mnie przyroda, uwielbiam góry. Wszystkie krajowe przeszłam wzdłuż, wszerz no i oczywiście wzwyż. Moim hobby jest zwiedzanie Polski i świata, po to by cieszyć się pięknem przyrody i architektury.

Jestem jesienną dziewczyną, w złocistej liśćmi sukience. Z nadzieją, że przetrwa miłość i wiarą w dobre serce. Zła i dobra, wesoła i smutna. Pełna humoru i nadziei, wciąż romantyczna, do marzeń skłonna. Karuzela się kręci dopóki żyjemy.

WYDAWNICTWA

TWÓRCZOŚĆ

kliknij w tytuł utworu aby go wyświetlić

Wiersze

Proza

Fragmenty powieści „Babciu Agatku”

Przygoda z Rysami w tle

Wycieczkę , która bardzo dobrze pamiętam, była trwająca ponad 23 godziny non stop  wyprawa na Rysy. Wyruszyliśmy ja, Janusz i Maruś o 6.00 autobusem z Zakopanego do Tatrzańskiej Łomnicy. Było to 2 lipca 2003.

Z Tatrzańskiej Łomnicy pojechaliśmy kolejką elektryczną do Szczerbskiego Jeziora i stamtąd szlakiem na Rysy. Cudna pogoda, słońce. Ubrani na cebulkę, raz zakładamy raz zdejmujemy  kurtki. Niestety nie mamy sportowych ciuchów. Takie zwykłe, codzienne. Spodnie sztruksowe w miarę podchodzenia pod górę zaczynają mi  dawać się we znaki. Z trudem wspinam się po coraz większych kamieniach. Wpadam na genialny pomysł. Wyjmuje nóż finkę z plecaka i uchechalam  czyli użynam bezpośrednio na sobie nogawki spodni. Oczywiście nie wyszło to równo. Jedna dłuższa, druga krótsza, za to obydwie postrzępione. To nic. Idziemy dalej. Jest o wiele lepiej.

Dochodzimy do schroniska na Wadze-tzw. chaty pod Rysami 2250 m n. p. m. Chłopakom to dobrze. Mają swoje kraniki, więc mogą zrobić  siusiu  gdziekolwiek. W schronisku, w którym wszystko wolno poza pluciem  na podłogę - bo to Wolne Królestwo Rysów, dowiaduję się od Słowaka, że kibelek jest na zewnątrz. Rodzaj sławojki czyli takiej drewnianej budki.  Stoję za trzema osobami  w kolejce. A właściwie się bujam , siedząc na śmiesznej bujanej ławce. Patrzę na kibelek postawiony na skraju góry  i umalowany radośnie   w krajobrazowe motywy.  Zauważam dziwne reakcje wchodzących. Każdy po otwarciu drzwi nagle się cofa.   O kurczę myślę sobie. Pewnie strasznie śmierdzi jak w latrynie czy toi toi. Mam zbytnio rozwinięty węch i nadwrażliwość zapachową. Kombinuję za nim dojdzie do mnie kolejka jak zatkać nos. Wkładam w swe nozdrza dwa ruloniki zrobione z jednorazowych chusteczek.  I z tymi dyndającymi białymi jak gile chustkami przystępuje do akcji pod kryptonimem -„ Siusiu raz , wypad dwa”. Otwieram drzwi i cofam się nagle jak moi kolejkowi poprzednicy. Kibelek jest nad przepaścią. A jego niewidoczna z ławki ściana jest wielką taflą szkła. Ma się  wrażenie, że nie ma tu w ogóle ściany i że zaraz runie się w przepaść. Obłędnie. Taka „sralnia” z cudnym widokiem. Już teraz rozumiem te skrywane uśmiechy wychodzących oczarowanych widokiem, rozbawionych sytuacją i jednocześnie nie chcących psuć innym niespodzianki.

Po krótkim wytchnieniu w schronisku idziemy dalej. Przed nami już ostatnie najtrudniejsze podejście na sam szczyt. Marek wchodzi na jęzor śniegu, wpada w poślizg  i zsuwa się na pupie. Zamieramy. Na szczęście nic się nie stało. Dostajemy za to gałkami  i też nie jesteśmy dłużni. Udało nam się wejść na szczyt. Jest bosko. Cudna panorama.

 Po stronie polskiej widać Czarny Staw pod Rysami o wiele większy niż Morskie Oko, bo bliżej. Cudnie widać całą Dolinę Rybiego Potoku.

Łapiemy oddech i śpiewamy Januszowi sto lat! To jego  urodziny, święcone tu w cudownym anturażu. Dostaje od nas batonik zamiast tortu. Jest wzruszony. Jeszcze tylko kilka fotek na tle i schodzimy.

Idziemy fotografujemy, podziwiamy. Jesteśmy oczarowani monumentalnością gór, przyrodą i cudną pogodą. Nie kontrolujemy czasu, ale już wiemy, że nie zdążymy na kolejkę, która miała nas dowieźć na ostatni autobus do Zakopanego.

Wsiadamy do kolejnej kolejki   i dojeżdżamy do Starego Smokowca. Kurczę nie mamy czym wrócić do Polski. Decydujemy się na złapanie stopu do Popradu. Większa miejscowość pewnie więcej połączeń autobusowych. Autostop na Słowacji jest niepowszechny. Nikt się nie zatrzymuje po pierwszych próbach. Jest ciepło. Przewiązuję kurtkę w pasie na luzaka. Dziwnie wyglądają te moje obszarpane spodnie. Potargana i zmęczona. Mobilizuję chłopaków. Janusz odchodzi na bok, żeby się przebrać, bo czuje się nieświeżo. Nawet nie sądziłam , że dźwiga w plecaku dodatkowy cały strój. Jestem wściekła. Machamy z Markiem od 40 minut i nic. Nikt się nie zatrzymuje.   A Janusz ma to ….

 Po przebraniu i skonsumowaniu ostatniej bułki Janusz  podchodzi do nas. Wygląda jak spod igły. My zmęczeni  przysiadamy na skraju drogi. Janusz raz zamachnął, tylko raz i samochód od razu przystanął. Pyta czy kierowca zabierze nas do Popradu. Kierowca przytakuje. Podrywamy się z ziemi i dobiegamy do samochodu. Kierowca ma szok w oczach.

-A ci to kto?- zmieszany pyta Janusza.

-Moja żona i syn - stwierdza Janusz.

 I wtedy sobie uświadomiłam jak z Markiem wyglądamy . Kierowca myślał, że ja i Marek to jacyś oberwani Romowie. Zrozumiałam, że mogliśmy sobie tak machać i machać bezowocnie. A Janusz raz i już.

Jedziemy osobówką do Popradu. Zaczyna się ściemniać. Jest koło 22. Mamy za pół godziny autobus. Ostatni kurs, ale tylko do granicy polsko-słowackiej. Czekamy te pół godziny. Jesteśmy głodni.  Wsiadamy. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się , że autobus jedzie przez Stary Smokowiec, skąd wyruszyliśmy autostopem. Przecież nie było go na rozkładzie.

 Jeszcze większe zdziwienie , gdy dojeżdżamy koło północy do ostatniego przystanku Jaworinka-Podspady.  Stąd ciemną nocą musimy jeszcze iść do granicy ponad sześć kilometrów drogą 66. Dziwne skojarzenia. Tfu… Asfalt. Brak pobocza. I kursujące tiry. Masakra. Nie mamy latarek. Ciemno. Dobrze, że nie pada i niebo od czasu do czasu gwiaździste. Janusz idzie pierwszy, Marek w środku, ja na końcu. Ustaliliśmy , że jak by coś nas   z tyłu napadło to zagadam.  Z obu stron las. Ciągle widzę w leśnej czerni świecące ślepia. Wilki czy niedźwiedzie, a może tylko wyobraźnia.

Przed samą granicą stoją tiry  w długiej kolejce. Jest po pierwszej w nocy.

Podchodzimy do przejścia granicznego. Straż graniczna zdziwiona naszym widokiem sprawdza czy nie niesiemy jakiejś kontrabandy. Sto pytań. Choć już po pierwszych odpowiedziach leją ze śmiechu. Przeszliśmy bramkę i co teraz. Janusz wykazuje inicjatywę. Leci do tirowców. Może któryś do Zakopanego. Żaden. Jeden jedzie, chyba ze dwudziesty w kolejce, ale tylko do Poronina. Pozostali skręcają już w Bukowinie. Czekamy, aż się ten nasz  odprawi. Słychać jak kiszki grają nam marsza. Udało się . Ledwie wdrapałam się do kabiny. Jedziemy. Kierowca żegna nas przy dworcu PKP w Poroninie.

Jest druga w nocy. Nie ma żadnego połączenia do Zakopca. Ruszamy, mamy do przejścia siedem kilometrów z buta. Biorąc pod uwagę, że to po Rysach i piechcie do granicy jest to wyzwanie. Nieliczne samochody mimo machania przejeżdżają koło nas z wizgiem.                     

Po dwóch godzinach wleczenia się dochodzimy do stacji benzynowej. Oczywiście nie ma tu żadnego sklepu jak dzisiaj, gdzie można cos zjeść i się napić. Nic. Wydzielam po ostatnim łyku wody. Janusz zmienia skarpetki pod stacją. A ja dalej idę na bosaka. Koło piątej rano czyli po ponad 23 godzinach wycieczki, docieramy do naszej kwatery. Janusz błaga o rosołek.  Gotuję i po pół godzinie taki prawie ugotowany pałaszujemy. Rzucamy się do wyrek i śpimy do 15.

 Przygoda życia. Zostanie  w pamięci na zawsze. 

Adres

Miejskie Centrum Kultury
im. Leopolda Staffa

ul. Słowackiego 25,
26-110 Skarżysko-Kamienna

dyr Agnieszka Włodarczyk-Mazurek

Informacje kontaktowe

Email: mck@mck.skarzysko.pl

            dyrektor@mck.skarzysko.pl

            impresariat@mck.skarzysko.pl

Telefon: +48 (41) 25 31 482